-
Koszyk jest pusty!
Kiedy w latach pięćdziesiątych pojawiło się pierwsze wydanie DSM (Diagnostic and Statistical Manual of Mental Disorders) czyli podręcznika pomagającego w diagnozowaniu chorób i zaburzeń, słowo „trauma” oznaczało mechaniczne uszkodzenie mózgu.
W edycji z lat osiemdziesiątych rozszerzono znaczenie tego słowa, używając po raz pierwszy oficjalnie terminu PTSD (post-traumatic stress disorder), czyli zespołu stresu pourazowego. Był on wywoływany przez niezwykłe, straszne doświadczenia, które wpłynęłyby na każdego i które wymykają się codziennemu ludzkiemu doświadczeniu (gwałt, tortury, wojna). Była to zatem pierwsza historyczna sytuacja, w której uznano, że traumę wywołać może nie tylko fizyczne uszkodzenie mózgu, ale również bodziec emocjonalny. Warto przy tym zaznaczyć, że według ówczesnych standardów, PTSD nie mógł zostać wywołany przez zdarzenia takie jak choroba, śmierć bliskiej osoby, niepowodzenie biznesowe czy konflikt małżeński. Choć wszystkie te zdarzenia mogą być nagłe i trudne, to, według twórców DSMIII, nie wymykają się one zwykłemu ludzkiemu doświadczeniu.
Wreszcie w roku dwutysięcznym część środowiska terapeutycznego ustaliła, że pojęcie traumy zawiera każde emocjonalne lub fizyczne doświadczenie, które człowiek uznaje za bolesne, jeśli tylko wpływa ono trwale na jego poprawne funkcjonowanie, oraz psychiczne, duchowe, społeczne, fizyczne lub mentalne samopoczucie. W praktyce oznacza to, że jeśli czyjeś poglądy są sprzeczne z moimi przekonaniami i systemem wartości, mogą wywołać u mnie traumę. Co więcej, wygląda na to, że spowodować ją może nawet przytoczenie w dyskusji historycznych faktów, które uważam za przerażające.
Powstaje pytanie czy rozszerzając w ten sposób pojęcie traumy nie tworzymy społeczeństwa niebezpiecznie nadwrażliwego? No i czy zamykając się na dyskusję nie tracimy zdolności krytycznego myślenia, które trenujemy konfrontując się z odmiennymi poglądami? Czy wiara w to, że ktoś może nas zranić słowem, jest dobrym kierunkiem?
A teraz od drugiej strony. Przyjmijmy, że ktoś naprawdę doświadczył czegoś, co go straumatyzowało. Czy w takim wypadku powinniśmy chronić go przed bodźcami, mogącymi przywoływać wspomnienia traumatycznych wydarzeń? Jest to pytanie o tyle ważne, że wyniki badań sugerują, że ludzie są istotami „antykruchymi”, by posłużyć się pojęciem stworzonym przez Nassima Taleba. W leczeniu traumy stopniowa ekspozycja na dający się zaakceptować, choć budzący dyskomfort bodziec, ma działanie terapeutyczne. Co więcej, według Richarda McNally’ego, dyrektora klinicznego wydziału psychologii na Harvardzie, unikanie konfrontacji z traumą jest jednym z jej objawów i kontunuowane, może pogłębić problem.
Wygląda więc na to, że tworzenie bezpiecznych przestrzeni, w których ludzie nie mogą się zderzyć z budzącymi dyskomfort bodźcami, przynosi więcej szkody niż pożytku tym, którzy faktycznie zetknęli się w życiu z traumatyzującymi doświadczeniami. Choć twórcy tych przestrzeni kierują się często dobrymi intencjami (chcą, aby wszyscy czuli się komfortowo), osiągają efekt przeciwny do zamierzonego (utrwalają nieprzepracowaną traumę, budując iluzję, że można kontrolować środowisko w taki sposób, że stresujące bodźce nigdy się nie pojawią).